Polak stracił 27 mln zł. "Z pokładu tego Titanica zszedłem jako ostatni"

— W latach 90. wielkie fortuny w Krakowie i w okolicach powstały zazwyczaj nielegalnie. To byli codzienni klienci mojego klubu nocnego Lala, gdzie załatwiali różne interesy. Przemyt spirytusu itd. Gdybym w to wszedł, najprawdopodobniej zarobiłbym ogromną fortunę, ale stałbym się uzależniony od gangsterów. Od więzienia dzieliłaby mnie wtedy już tylko cienka linia, a ja nie miałem zamiaru jej przekraczać — opowiada w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet Jan Kościuszko. Znany restaurator, filantrop i były kierowca rajdowy i tak zarobił ogromną fortunę, a potem ją stracił. Co roku na Rynku Głównym w Krakowie organizuje wigilię dla bezdomnych i potrzebujących. Poszedł w tej kwestii na noże z władzami kościelnymi. — Kiedyś mówili, że Kościuszko dorobił się na handlu bronią i na narkotykach. "Bo to niemożliwe, żeby zbił taką fortunę na gastronomii" — wspomina nasz rozmówca.

3 marca 2024, 10:00
Jan Kościuszko
Jan Kościuszko (Foto: Afa Pixx/Krzysztof Wellman / PAP (zdjęcia) - PS.Onet.pl)
  • Na sprzedaży restauracji spod szyldu Chłopskie Jadło Jan Kościuszko zarobił 27 mln zł. Potem wszystko przepadło. — Nie jest tak, jak się mówi, że jestem milionerem. To nieprawda. A nawet g**** prawda — zarzeka się sam zainteresowany w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet
  • Mimo to co roku organizuje na Rynku Głównym w Krakowie wigilię dla biednych i potrzebujących. Kosztuje go to kilkaset tys. zł. — Zdarzało mi się być głodnym, ale to bardziej dlatego, że ostatnie 10 zł wolałem wydać na piwo, a nie na chleb. Znam smak głodu, choć to nie miało większego znaczenia w kwestii organizacji tych wigilii — przyznaje
  • Mimo szczytnego celu znalazł się na celowniku władz kościelnych. — Arcybiskup Jędraszewski rozpowiadał, że scena z filmu "Kler" została nakręcona z mojej inspiracji. Chodzi o tę, w której ksiądz grany przez Janusza Gajosa podjeżdża limuzyną na Rynek Główny, nalewa zupę potrzebującym, po czym z powrotem wsiada do auta i jedzie dalej "kręcić lody" — opowiada Kościuszko i przyznaje, że to niestety nie on podsunął reżyserowi Wojciechowi Smarzowskiemu ten pomysł
  • Przed laty Kościuszko prowadził w Krakowie klub nocny Lala. — To było miejsce niczym z "Tożsamości Bourne'a". W jednym klubie spotykali się agenci, radni i ścigani, a zasada była jedna: nie mogli do siebie strzelać. Przychodziła tam jedna mafia z drugą, ale jak chcieli się wyzabijać, to musieli wyjść na zewnątrz — wspomina
  • — Czasem bywam aż za bardzo dowcipny, więc jak kiedyś jedna dziennikarka chciała mnie namówić na wywiad, to odpowiedziałem: "Teraz nie mogę rozmawiać, bo wchodzę do banku i sama pani rozumie: na głowie kominiarka, w jednej ręce teczka na pieniądze, a w drugiej spluwa". I stąd zrobiło się o tym pistolecie głośno — opowiada ze śmiechem
  • Więcej ciekawych historii znajdziesz w Przeglądzie Sportowym Onet

Jaką najbardziej absurdalną plotkę na swój temat pan słyszał?

Było ich tyle, że sam już nie wiem, o której opowiedzieć. Kiedyś mówili, że Kościuszko dorobił się na handlu bronią i na narkotykach. "Bo to niemożliwe, żeby zbił taką fortunę na gastronomii". Trzech konkurencyjnych restauratorów wynajęło nawet dziennikarza, który napisał tekst pt. "Kościuszko i brudne dolary". Do tego rozprowadzili 50 tysięcy ulotek z tym przesłaniem i powtykali, gdzie się da.

Gdy się o tym dowiedziałem, wziąłem swoje wszystkie drobne dolary i powiesiłem na sznurze do prania w Chłopskim Jadle, a pomiędzy nimi kiełbasy. Jak przychodzili cudzoziemcy, to myśleli, że to taki zwyczaj, i się dokładali.

Normalnie jak wrzucanie monet do fontanny di Trevi.

Potem obliczyliśmy, że w ciągu czterech miesięcy pojawiło się w granicach 370-400 dol.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Łatka człowieka z pistoletem pod pachą trochę się do pana jednak przykleiła.

Kiedyś rzuciłem taki żart, że skoro wszyscy wiedzą, że za sprzedanie Chłopskiego Jadła zarobiłem 27 mln zł, to spluwę muszę mieć pod ręką.

I miał pan?

Tak, do tej pory ją mam. Pozwolenie oczywiście zresztą też.

Skąd ten pistolet tak właściwie się wziął?

Zacznijmy od tego, że jeszcze przed Chłopskim Jadłem prowadziłem w Domu Turysty bardzo kontrowersyjny eksperyment socjologiczny.

Klub nocny, znaczy się.

Lala się nazywał. To było miejsce niczym z "Tożsamości Bourne'a". W jednym klubie spotykali się agenci, radni i ścigani, a zasada była jedna: nie mogli do siebie strzelać. Przychodziła tam jedna mafia z drugą, ale jak chcieli się wyzabijać, to musieli wyjść na zewnątrz.

Przez zupełny przypadek zyskałem tam powszechny szacunek. Jeden z pojawiających się tam bandziorków powiedział mi kiedyś, żebym uważał sobie na syna. Od razu zareagowałem. Nie wiedziałem nawet, kogo biję. Potem okazało się, że to był jeden z wysoko postawionych gangsterów.

Natomiast gdy Chłopskie Jadło odnosiło sukcesy, zaczęły pojawiać się różne osoby, które dawały do zrozumienia, że trzeba płacić haracz. W związku tym, w obawie o rodzinę, musiałem zaopatrzyć się w broń.

Sięgnął pan kiedyś po nią?

Nie. Wystarczyła chyba fama, która poszła za mną po tym obiciu gangstera w klubie nocnym.

I tak po prostu odpuszczali panu haracz?

Dostawali ode mnie tyle zniżek, ile tylko chcieli. Nie mogli tylko pić alkoholu. Wystarczyła taka polityka, a niekoniecznie polityka ołowiu.

Prezydent Andrzej Duda i Jan Kościuszko podczas uroczystości wręczenia Medali Stulecia Odzyskanej Niepodległości dla zasłużonych dla Niepodległej. Kościuszko jest także odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski
Prezydent Andrzej Duda i Jan Kościuszko podczas uroczystości wręczenia Medali Stulecia Odzyskanej Niepodległości dla zasłużonych dla Niepodległej. Kościuszko jest także odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (Foto: Paweł Supernak / PAP/depesze)

To właśnie w klubie nocnym Lala urabiał pan Amerykanina, z którym założył pan swoją pierwszą firmę gastronomiczną Wamex.

Wie pan, trzeba by jeszcze rozstrzygnąć, kto kogo urabiał. W każdym razie to była jedna z moich pierwszych klęsk biznesowych. Wszedłem w spółkę z Amerykaninem, który ożenił się z Polką. Zaczęliśmy importować duże ilości wątróbek, kurczaków itd. Wzięliśmy na to kredyt 1,5 mln dol. Jak się później okazało, hochsztapler to był.

Pewnego razu zamówiliśmy trzy kontenery kurzych ćwiartek. Zamiast nich przyszły udka, czyli mięso dwa razy tańsze. Zareklamowaliśmy je, towar wrócił do Stanów i już nic nie przyjechało. Zgłosiliśmy się do firmy ubezpieczeniowej. Okazało się, że to jacyś Meksykanie sterowani przez tego Amerykanina. I tyle było z naszej spółki. A kredyt trzeba było spłacać.

Wtedy na celownik wzięły pana służby. Pewnego dnia odwiedzili pana funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa.

Ich wizyta była o tyle kuriozalna, że ci ludzie dzwonili do mnie wcześniej do biura i mówili wprost, ile mam im zapłacić, żeby mieć święty spokój. Skończyło procesem, który trwał 12 lat. Zostałem oczyszczony z jakichkolwiek zarzutów. Pojawiła się możliwość walki o grube odszkodowanie, ale nie zrobiłem tego, bo miałem już serdecznie dość sądów. Chciałem mieć to już za sobą.

Przygoda z kolejną gastronomią zakończyła się dla pana dużo lepiej.

Sprzedaż Chłopskiego Jadła wzięła się stąd, że któregoś dnia uznałem, że jako mali jesteśmy za duzi, a jako duzi jesteśmy za mali. I że trzeba coś z tym zrobić. Otworzyłem sześć czy siedem restauracji i wiedziałem, że jak powstanie kolejna, to będzie tylko gorzej. A ponieważ byłem twórcą receptur i pilnowałem tego smaku, to jeździłem jak głupi od jednej restauracji do drugiej.

Podobno jak kiedyś nie spasował panu barszcz w Głogoczowie, kazał go pan wylać.

A innym razem jeden z moich kolegów rajdowców zrobił mnie w konia. Dzwoni do mnie i mówi: "Jasiek, ten barszcz w Bielsku-Białej jest nie do przyjęcia". Patrzę tylko na zegarek i obliczam, czy zdążę dojechać przed zamknięciem. Wsiadam w auto, jadę na złamanie karku, wchodzę do restauracji, robię awanturę jak jasna cholera, kosztuję barszczu i od razu robi mi się głupio. "No, moglibyście dodać trochę pieprzu, ale jest w porządku".

Dało się tak funkcjonować na dłuższą metę?

Utworzyłem sobie niezastępowalne stanowisko. Mogłem zrobić wszystko za wszystkich. Mogłem stanąć przy garach, bo umiałem gotować lepiej od kucharzy. Menedżera czy sprzątaczkę też mogłem zastąpić. W ten sposób wszystkich moich pracowników pozbawiłem możliwości kreatywnego myślenia. I potem, jak mieli przestawić flakon z kwiatami, to najchętniej zadzwoniliby do mnie.

Najlepiej było to w tych ludziach zmienić, ale już nie było na to szans, bo cała układanka przestałaby działać. Powstałaby wzajemna konkurencja między jedną a drugą restauracją. Lepiej było być apodyktycznym i niekoniecznie kochanym dyktatorem, ale uczciwie rozliczać ludzi. Albo sprzedać to.

Wybrał pan bramkę numer dwa.

I któregoś dnia zadzwoniła do mnie dziennikarka podekscytowana tymi pieniędzmi. "A jak to taka suma wygląda?". "A w jakich to banknotach było wypłacane?". Już nie wspomnę, że wszystko zostało załatwione przelewem...

Bardzo namawiała mnie na wywiad, ale nie chciało mi się wtedy rozmawiać. Musiałem tylko wymyślić jakąś wymówkę. Czasem bywam aż za bardzo dowcipny, więc powiedziałem: "Teraz nie mogę rozmawiać, bo wchodzę do banku i sama pani rozumie: na głowie kominiarka, w jednej ręce teczka na pieniądze, a w drugiej spluwa". I stąd zrobiło się o tym pistolecie głośno.

Jan Kościuszko (2011 r.)
Jan Kościuszko (2011 r.) (Foto: Adam Golec / Agencja Wyborcza.pl)

Wróćmy do początku. Na czym zarobił pan "przysłowiowy" pierwszy milion?

Na kanistrach, głównie 20-litrowych. To był jeden z wielu dobrych pomysłów, które zrealizowałem. To był jakiś 1986, 1987, może 1988 r. Kanistry były towarem bardzo pożądanym, bo i paliwa praktycznie nie było.

To były siermiężne, ale zabawne czasy. Kiedyś wracam z rajdu, wchodzę na halę w kurtce skórzanej i Ray-Banach na czole. Patrzę, jakiś nowy pracownik spawa kanister. Mówię do niego: "Daj mi to na chwilę, bo za dużo tlenu masz w palniku". Założyłem tylko okulary na oczy i jazda.

— Kur**, spawasz sobie trochę — słyszę po chwili.

— A co się będę opiep****.

— To powiedz mi, jaki jest ten szef?

— A idź, kupę dupka.

— Aha... A da się tu coś podprowadzić?

— Jeden próbował, to mu obie ręce cham złamał.

Następnego dnia dowiedział się, że to ja jestem jego szefem.

I nie wyrzucił go pan?

Został, został. Przecież każdy wtedy kradł.

Panu kanistry służyły też jako karta przetargowa.

Jak chciałem załatwić możliwość zakupu kilkudziesięciu ton blachy odpadowej i dałbym komuś za tę przysługę ówczesne 400 zł, to by mnie wyśmiał, wyrzucił i jeszcze na milicję zadzwonił. A jak mu przyniosłem kanister, to już była inna rozmowa. Tak samo było z załatwianiem tlenu do spawania i innych rzeczy.

Trzeba było się nakombinować. Zresztą prowadzenie zyskownego biznesu w czasach PRL-u określił pan w swojej książce mianem "umiejętności pływania w gów***".

Władze uznawały, że prowadzenie prywatnej firmy to przestępstwo. Tyle że trzeba było dać "w łapę", żeby mieć dojście np. do drutu spawalniczego. Teraz za takie wręczenie korzyści majątkowej można by dostać trójkę.

Wtedy wszyscy tak działali, więc w rezultacie służby były niekonsekwentne w karaniu za to. Nie było zresztą praktycznie możliwości, żeby obracać się przez dłuższy czas w gów*** i nie ubrudzić sobie przynajmniej koniuszków palców.

Jan Kościuszko podczas turnieju żużlowego o Puchar prezydenta miasta Krakowa
Jan Kościuszko podczas turnieju żużlowego o Puchar prezydenta miasta Krakowa (Foto: Waclaw Klag/REPORTER / Reporter)

Po przemianach ustrojowych było podobnie?

W latach 90. wielkie fortuny w Krakowie i w okolicach powstały zazwyczaj nielegalnie. To byli codzienni klienci mojego klubu nocnego Lala, gdzie załatwiali różne interesy. Przemyt spirytusu itd. Gdybym w to wszedł, najprawdopodobniej zarobiłbym ogromną fortunę, ale stałbym się uzależniony od gangsterów. Od więzienia dzieliłaby mnie wtedy już tylko cienka linia, a ja nie miałem zamiaru jej przekraczać.

Dzięki temu mogę teraz powiedzieć, że moje życie biznesowe to pasmo ciężkiej pracy, wyrzeczeń i wielu zachowań: z jednych jestem dumny, drugich się wstydzę.

Pewnie się zbytnio nie pomylę, jeśli stwierdzę, że do tej drugiej kategorii należy pewnie Polskie Jadło.

Wprowadziłem je na giełdę, obracałem naprawdę dużymi pieniędzmi, po czym przyszedł kryzys i straciłem wszystko. Trzeba było się podnieść, próbować odbić się od dna i dalej działać.

Jaka była prawda upadłości Polskiego Jadła? Mówił pan później, że ma na ten temat swoją teorię, która jest znacznie bardziej skomplikowana, niż się wydaje.

To jeden z moich największych błędów: chęć utrzymania za wszelką cenę statusu, który się ma, i to w czasach, gdy szalał ogólnoświatowy kryzys finansowy. Moja firma budowała restauracje, urządzała je, wskazywała lokalizacje pod budowę i szkoliła nabywców.

Oni część inwestycji finansowali z leasingów i kredytów, które im doradzaliśmy. Natomiast gdy został przykręcony kurek z kredytami, to nie chodziło o to, że robiliśmy mniejsze obroty. Przestaliśmy robić jakiekolwiek obroty.

Wtedy trzeba było sprzedać firmę za mniej lub bardziej sensowne pieniądze, a nie próbować jej bronić. Wytrwaliśmy jednak do samego końca, choć były różne podejścia do wykupu czy wrogiego przejęcia. Potem się okazało, że to była obrona bezcelowa.

Warto było?

Przyjąłem to na klatę jak każdą inną porażkę. Pieniędzy mi nie szkoda, bo nie robią na mnie aż takiego wrażenia. Zwłaszcza jeśli podchodzi się do nich na zasadzie, że nie są celem, tylko narzędziem do osiągania celów.

Z Polskim Jadłem historia była o tyle złożona, że wiedząc o sytuacji firmy więcej niż moi akcjonariusze, mogłem sprzedać swoje udziały i zarobić na tym duże pieniądze. Tyle że oni wszyscy by potem padli.

Ale i tak padli.

Mogli przynajmniej pocieszyć się świadomością, że tonę razem z nimi. Z pokładu tego Titanica zszedłem jako ostatni. Dlatego nie jest tak, jak się mówi, że jestem milionerem. To nieprawda. A nawet g**** prawda.

Jan Kościuszko od 1996 r. organizuje wigilię dla bezdomnych i potrzebujących na Rynku Głównym w Krakowie

Mimo to nadal organizuje pan wigilię dla bezdomnych i potrzebujących. Niebawem stuknie 30 edycji z rzędu. Jaka była tego geneza? Chciał pan coś oddać życiu?

Nie chcę się rozwodzić na temat głodu czy ubóstwa. Zdarzało mi się być głodnym, ale to bardziej dlatego, że ostatnie 10 zł wolałem wydać na piwo, a nie na chleb. Znam smak głodu, choć to nie miało większego znaczenia w kwestii organizacji tych wigilii.

Wychodzę z założenia, że człowieka powinno się oceniać nie po tym, że ktoś jest sprytny czy zaradny, a po jego podejściu do życia i empatii, którą okazuje na co dzień. Jeśli ktoś nie czuje współczucia i nie chce pomóc, to... szkoda gadać.

Dam panu przykład z górnej półki. Choć nie wiem, czy nie urażę pańskich uczuć religijnych...

Spokojnie.

Gdy prowadziłem restaurację na Sławkowskiej, wynajmowałem lokal od Towarzystwa Niepokalanej. Oni zawsze przytulali się do tych wigilii na zasadzie, że nigdy nic nie robili, ale gdzieś tam się pokazywali. Kiedyś do mnie przyszli i powiedzieli, że już nie mogą wynajmować mi lokalu.

Okazało się, że arcybiskup Jędraszewski nagadał im, że scena z filmu "Kler" została nakręcona z mojej inspiracji. Chodzi o tę, w której ksiądz grany przez Janusza Gajosa podjeżdża limuzyną na Rynek Główny, nalewa zupę potrzebującym, po czym z powrotem wsiada do auta i jedzie dalej "kręcić lody".

Jacek Majchrowski, Jan Kościuszko i ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski podczas wigilii dla bezdomnych i potrzebujących w 2022 r.
Jacek Majchrowski, Jan Kościuszko i ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski podczas wigilii dla bezdomnych i potrzebujących w 2022 r. (Foto: Jakub Porzycki / Agencja Wyborcza.pl)

I rzeczywiście pan ją zainspirował?

Niestety nie. Przynajmniej nie bezpośrednio. Już tłumaczę.

Gdy rozeszły się moje drogi z Towarzystwem Niepokalanej, poczułem ulgę. Zapowiedziałem, że nie będę tego publicznie komentował, choć mogłem zrobić tak jak ze Stanisławem Dziwiszem. Podczas konferencji prasowej przed jedną z wigilii dostałem pytanie, jak kuria biskupia włącza się do tego przedsięwzięcia.

Przełknąłem tylko ślinę i powiedziałem: "Kardynał Dziwisz, wracając z opłatka miejskiego, na swojej drodze spotkał coś tak rozległego, że nie był w stanie tego ominąć, więc wszedł do środka, rozlał parę kubków mojej zupy zaopatrzoną w kardynalski pierścień ręką, zrobił sobie selfie i poszedł dalej". Może to zainspirowało reżysera Wojciecha Smarzowskiego?

Trzeba będzie go zapytać.

Natomiast gdy sprawa z Towarzystwem Niepokalanej stanęła na ostrzu noża, to i tak wykazałem się pewnym makiawelizmem. Stoimy przed wejściem na antenę z prezydentem Jackiem Majchrowskim. "A gdzie są przedstawiciele Kościoła?" — pyta. "Panie profesorze, zabronili mówić na ambonach, że dzisiaj jest wigilia dla ubogich" — mówię, a on robi wielkie oczy.

Wtem pada komenda, że zaraz wchodzimy na antenę, a ja na to, że pan prezydent pierwszy. Jak sypnął na nich! "A gdzie są ci, którym na tej wigilii w szczególności powinno zależeć?!" — grzmiał. Dziennikarze nie pytali już później zwyczajowo, ile przygotowaliśmy jedzenia, tylko gdzie są księża itd.

Odpowiedziałem tylko, że jak idziesz drogą i zobaczysz kogoś, kto potrzebuje pomocy, ale odwrócisz od niego wzrok, to wcale nie będzie oznaczać, że tego kogoś nie ma.

W rzeczy samej.

Wtedy dopiero zaczęły się zupełne przeboje. Zaczęli podwyższać mi czynsz, podałem ich do sądu. Syn już się wtedy dopytywał: "Nie za ostro". A ja wyrzuciłem później z siebie wszystko, co mnie w polskim Kościele boli. Głównie chodzi o pedofilię.

A na sam koniec chciałem jeszcze wyspowiadać księdza, co im się szczególnie nie spodobało.

Wyspowiadać księdza?

Kiedyś wracam ze spaceru po Lasku Wolskim. Przechodzę obok kościoła i widzę, że spowiadają na zewnątrz, bo była wtedy pandemia. Zobaczył mnie proboszcz, podchodzi taki dumny i pyta: "Wyspowiadać?". A ja mu mówię: "Jeżeli ksiądz czuje taką potrzebę, to słucham".

(śmiech)

Uważam to za jeden z lepszych żartów, jakie wymyśliłem.

Księdzu też się spodobał?

— To ja jestem od spowiadania.

— Widzi ksiądz ten las? Tam się spowiadam Bogu. Pośredników nie potrzebuję.

Jan Kościuszko dwukrotnym mistrzem Polski w górskich rajdach samochodowych

Tak krążymy wokół innych tematów, a jeszcze nie dotarliśmy do rajdów samochodowych. Skąd się one w ogóle u pana wzięły? Dorastał pan przecież w Zakopanem i tam co prawda wszyscy jeżdżą, ale na nartach.

Jako dziecko bardzo kibicowałem Sobiesławowi Zasadzie. On mi po prostu imponował. Któregoś dnia idę na Kalatówki, podjeżdża auto, a w nim mój idol. Znał moich rodziców, zaprosił mnie do środka i podrzucił na miejsce. Byłem w siódmym niebie.

Na nartach też zresztą jeździłem. Tyle że później przeprowadziłem się do Krakowa i brakowało mi już tej szybkości i rywalizacji. Próbowałem różnych sportów. Biegałem, pływałem łódką. Nie spełniałem się jednak w tym.

W końcu padło na rajdy. Tak mi to weszło w krew, że priorytety były następujące: najpierw samochód, a w dalszej kolejności biznes, który na starty w rajdach pozwolił zarobić. W pewnym momencie przeznaczałem na nie wręcz wszystkie pozyskane fundusze.

Jan Kościuszko podczas Rajdu Krakowskiego (2000 r.)
Jan Kościuszko podczas Rajdu Krakowskiego (2000 r.) (Foto: Cyfrasport/Agencja Przegląd Sportowy / newspix.pl)

Biznes biznesem, ale jak tu w czasach PRL-u znaleźć części do samochodów rajdowych?

To jedno, a ja miałem na dodatek jeszcze jeden problem. Nie mogłem dostać paszportu, bo moja matka wyjechała z kraju w 1968 r. Za każdym razem dostawałem odmowę. Ale jak już wygrałem trzy razy mistrzostwo Polski w wyścigach górskich, to uśmiechnęło się do mnie szczęście.

PZMot postanowił wystawić kadrę na mistrzostwa Europy. Dostałem się do niej. Wystawiono mi najpierw tzw. paszport sportowy, a na bazie tego dostałem paszport techniczny, dzięki któremu mogłem jeździć za granicę po części. To było takie moje okienko na świat.

No dobrze, części już pan miał, można było się zabrać do burzenia ściany.

To dość znana historia, jak w mieszkaniu własnościowym na Odrowąża w Krakowie, które zostało mi po matce, złożyłem zastavę. O ile można było ją jeszcze wnieść w częściach przez okno, o tyle po złożeniu nie było już oczywiście na to szans.

Trzeba było wyburzyć część ściany i wyjechać tym na skwerek dla dzieci. Zrobiło się potworne zamieszanie: ze spółdzielnią mieszkaniową, z sąsiadami, z milicją obywatelską, z ORMO-wcami. Ale dopiąłem swego. Samochód był gotowy do startu.

To była moja pierwsza rajdówka. Potem wymieniłem ją na trabanta. To była prawdziwa maszynka do wygrywania okręgowych zawodów. Na tym aucie zrobiłem licencję rajdową. Później miałem chyba wszystkie samochody, które brały udział w rajdach. I lancię stratos, i toyotę GT-Four, i renault maxi, i renault megane, i wszystkie rodzaje fiatów.

W pewnym czasie zacząłem współpracować z zespołem profesjonalnych inżynierów, który dostarczał mi auto na start. Ze względu na rozmiar interesu, który prowadziłem, było to idealne rozwiązanie.

Współpracę z jednym z takich zespołów niemal przypłacił pan życiem.

Z wielu wypadków, dzwonów i rolowań to był najbardziej ryzykowany moment w mojej karierze. Byłem już jedną nogą na tamtej stronie.

To był 2003 r. Biłem się o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Górskich Samochodowych Mistrzostw Polski. Miałem bardzo mocne auto, 600-konne mitsubishi lancer. Z silnikiem turbo, wspomaganym układem doładowania.

Miałem zespół znakomitych mechaników węgierskich. Był tylko jeden problem: nie mówili w żadnym języku poza swoim. Ściągnęli więc swojego rodaka, którego matka była Polką. On normalnie pracował jako mechanik, ale był tak podniecony obecnością w teamie rajdowym, że pchał się wszędzie, żeby tylko coś zrobić.

Pozwolili mu w końcu zatankować samochód. Nalał to paliwo, ale nie dość, że za dużo — na jeden podjazd podczas rajdów górskich uzupełnia się tylko tyle, żeby paliwo nie odpływało — to w dodatku nie dokręcił kurka od baku.

Podczas odcinka specjalnego poczułem się tak, jakbym doznał zawału serca. Potem okazało się, że to paliwo się wylało, dostało mi się pod nogi i zabierało mi tlen. W trakcie jazdy otworzyłem drzwi, zablokowałem je nogą, żeby była szpara. Dzięki temu mogłem w ogóle oddychać.

Sytuacja opanowana?

To jeszcze nie był koniec. Przy jednym z przepięć biegów pojawił się tzw. krokodyl, czyli ogień z rury wydechowej. To się zapaliło i leciało za mną, ale ja tego nie widziałem, bo zawsze składałem lusterko wsteczne, żeby mieć lepszą widoczność przed siebie.

Gdybym tego "krokodyla" zobaczył, pewnie teraz byśmy nie rozmawiali, bo zrobiłbym rutynowe działanie: hamulce, wypięcie z pasów i ucieczka z samochodu. Tyle że nigdzie nie zdążyłbym uciec. Strażacy opowiadali mi później, że to było jak trotyl — po prostu by wybuchło.

Moje szczęście polegało na tym, że na jednym z zakrętów paliwo odpłynęło na drugą stronę bagażnika i przestało się lać. Widać było już metę, więc dojechałem i wypadłem z auta, bo nie miałem już czym oddychać.

Michał Kościuszko i Jan Kościuszko
Michał Kościuszko i Jan Kościuszko (Foto: Jacek Bednarczyk / PAP (zdjęcia) - PS.Onet.pl)

Biorąc pod uwagę pańskie niebezpieczne sytuacje, nie starał się pan odwodzić syna od startu w rajdach?

Nie było na to szans. Próbowałem mu wytłumaczyć, że starty w rajdach wiążą się z pobytami w szpitalach i ocieraniem się o kalectwo, ale nic to nie dało. Musiałem więc zrobić wszystko, żeby zminimalizować ryzyko. Wszystko musiało być profesjonalne.

I było?

Kiedyś podjechałem na Tor Poznań i odnalazłem busa z Michałem. Do środka została wstawiona wersalka, dookoła pełno jakichś szmat. A mój zaspany syn wsiadał za kierownicę gokarta, który był w podobnym stanie, co ten bus.

Zabrałem go stamtąd, oddelegowałem z mojej firmy ludzi, z którymi zaczął jeździć do Włoch na treningi z mistrzami świata. Powiedziałem mu: "Jak zostaniesz mistrzem kartingu, to wtedy pomyślimy o samochodach". I proszę sobie wyobrazić, że w drugim roku startów w najwyższej klasie wygrał mistrzostwo Polski.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Starałem się pomóc mu w jego karierze sportowej. Wszystko szło dobrze aż do czasu tego nieszczęsnego Rajdu Niemiec. Gdyby nie złamanie kręgosłupa, doszedłby na sam szczyt. A tak musiał się zadowolić wicemistrzostwem świata (juniorów w 2009 r.; Michał Kościuszko był z kolei trzeci w klasyfikacji generalnej rajdowych MŚ samochodów produkcyjnych w 2011 r. — przyp. red.).

To mój największy sukces, że Michał jest właśnie takim gościem, jakim chciałbym, żeby był. Jest dla mnie najważniejszą osobą w życiu.

Rzeczywiście jesteście potomkami brata Tadeusza Kościuszki?

Skoro jest okazja, chciałem to wyjaśnić. Gdy rekonstruowano Kopiec Kościuszki, łożyłem na to pieniądze i zapewniałem catering. Później zebrała się kapituła i padła propozycja, żebym wszedł w jej skład, skoro tyle zrobiłem dla tego przedsięwzięcia. Na to odezwał się Bogusław Sonik: "Tak, ale pod warunkiem, że wyjawi nam swoje pokrewieństwo z Tadeuszem Kościuszką".

Usiadłem więc i napisałem list: "Uprzejmie dziękuję, ale nie mogę podjąć się tak zaszczytnych obowiązków ze względu na to, że kontynuuję karierę sportową etc. Niemniej jednak przez trzy tygodnie szukałem pożądanej informacji w drzewie genealogicznym, ale nie potrafiłem jej znaleźć. Jeżeliby to państwa zadowalało, to z całą pewnością nie jestem Turkiem. Dziękuję i życzę wszystkiego najlepszego".

A rzeczywiście pan szukał?

Nie. Moi śp. rodzice twierdzili, że pokrewieństwo rzeczywiście istnieje.

A udało się wyjaśnić kwestię szlacheckiego pochodzenia? Pańscy przodkowie mieli pieczętować się herbem Roch II.

Mogę szczerze powiedzieć?

Oczywiście.

Wisi mi to jak kilo kitu.

A to od nazwiska ma pan pseudonim "Naczelnik"?

Tak, do dzisiaj tak do mnie mówią. Wiąże się z nim śmieszna anegdota. Brałem kiedyś udział w wyścigu górskim w Austrii. Organizatorzy mieli problem z wypowiedzeniem mojego nazwiska. "Nie masz jakiegoś pseudonimu?". A ja na to z kamienną twarzą: "Mam, tylko nie wiem, czy będziecie zadowoleni". "Jaki?". "W waszym języku znaczy tyle co »fuehrer«".

Rozmawiał Dariusz Dobek

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Wiadomościach Google.
Źródło:Przegląd Sportowy Onet
Data utworzenia: 3 marca 2024 10:00
Dziennikarz PS Onet
Dziennikarz PS Onet